wtorek, 28 listopada 2017

Grzegorz Kołodko „Wędrujący świat” – recenzja

Książkę prof. Grzegorza Kołodki pt. "Wędrujący Świat" znalazłem pewnego razu w księgarni na lotnisku. Wziąłem ją do ręki i mnie wciągnęła. Było to dosyć dawno temu, około roku 2010. Wtedy ta książka zrobiła na mnie duże wrażenie. Dziś postanowiłem wrócić do niej – zmienił się świat i zmieniło się także moje spojrzenie nań. Zmieniła się też ilość wiedzy mojej, zatem czy ta sama książka wciągnie mnie tak samo?


Postanowiłem przeczytać ją ponownie i poszukać odpowiedzi i diagnoz dotyczących przeszłości, którą już znamy, a która była przyszłością autora. Jakie uczucia mam po jej ponownej lekturze? Cóż, niestety mieszane. Zaskoczyło mnie to, że ta książka potrafiła mnie tak wciągnąć za pierwszym razem, a teraz po prostu mnie zmęczyła.

Zmęczyła mnie ta książka bo teraz, po ponownej lekturze próbując streścić o czym ona jest, to mam problem. Jest trochę o wszystkim i tu jest chyba sedno sprawy. Trochę w niej ekonomii, a trochę rozważań o świecie jako takim. Trochę geopolityki, a trochę dąsania się na neoliberalizm i zaskakująco mało realnych recept. Trochę futurologii, pobieżnej z resztą, a trochę wiary w to, że problemy świat uda się łatwo rozwiązać. Zabrakło mi trochę puenty…
Najlepszym dowodem jest to jaki mam problem z tą książką jest to, że czytając zrobiłem sobie kilkanaście stron notatek… z którymi się potem nieźle biedziłem. Miałem nadzieję na więcej konkretu, którego niestety w tej książce znalazłem mało. Jest zatem esej przyprawiony trochę przekonaniem o własnej racji.

Znalazłem recenzje mówiące, że profesor Kołodko w swej książce zaprezentował swoją „koincydencji teorię rozwoju”. Nawet natknąłem się tu i ówdzie na to pojęcie w książce i… nie znalazłem istoty. Zgodnie z intencją autora miała ona wyjaśniać (ujęcie opisowe) i proponować rozwiązania (ujęcie postulatywne, czyli co robić, by było lepiej). Może źle czytałem, ale dla mnie  było to zupełnie nieczytelne. Teoria pojawia się na chwilę na początku i na chwilę na końcu. Powinna właśnie opisywać i dawać jakieś narzędzia dla rozwiązywania problemów, ale ja tego tam nie doczytałem. Jest dużo przemyśleń, ale nie ma syntezy.  Może jednak za głupi jestem, profesury nie mam. 

Mamy trywialne stwierdzenie o tym, że rzeczy na świecie dzieją się jednocześnie a rozwiązaniem ma być „nowy pragmatyzm” (cokolwiek by nie znaczył). Toż to oczywistość. Istotą byłoby próbować zrozumieć dlaczego! Tę próbę znaleźć można w analizach Georga Friedmana, ale w tej książce nie było to niestety tak jasno wyłożone. Bo cóż znaczy, że świat jest "koincydentalny" gdzie mamy kombinację uwarunkowań rozwoju, z której trzeba wyłuskać procesy, od których wszystko zależy? To wiemy. Cóż znaczy, że trzeba rozumieć procesy aby móc przedsięwziąć działania pragmatyczne?

Spróbujmy jednak od początku – rozbierzmy tę książkę na czynniki pierwsze.

Kołodko zwraca uwagę na związki ekonomii z polityką odzierające ją z naukowości na rzecz ideologizmu. Robi to na początku książki, wskazując, że nie jest ona nauką eksperymentalną, a dochodzenie do prawdy jest w niej kosztowne, czasochłonne i zawikłane. Zgadzam się z tym. Niestety wiele prac różnych autorów z dziedziny ekonomii nie ustrzega się ideologizowania. Mam wrażenie, że autor sam niestety też się nie ustrzega. Dużą część tej książki stanowi krytyka neoliberalizmu, postrzeganego jako wypaczenie służące wąskiej elicie. O ile jestem w stanie się z częścią argumentacji zgodzić, o tyle szkoda, że nie ma równie szerokiej krytyki innych nurtów ekonomicznych. Mam bowiem wrażenie, że przykładowo wiara w rolę państwa jest trochę na wyrost i pomija wszystkie negatywne aspekty, których sterowana przez instytucje państwowe gospodarka może doświadczyć.

Rzecz jasna autor uważa, że to jego tezy są słuszne, a inni kłamią bądź nie mają racji – faktyczna argumentacja jest jednak często skąpa i ociera się właśnie o ideologizowanie i „gdybanie”. Problem w tym, że skoro ekonomia nie jest nauką eksperymentalną, to nie bardzo można mówić co by było gdyby. Skąd autor może to wiedzieć, skoro to nie do udowodnienia? Wyciąganie wniosków z cudzych doświadczeń nie zawsze wystarczy aby uratować argumentację. Trudno bowiem porównywać różne kraje na różnych poziomach rozwoju ekonomicznego, kulturowego i społecznego. To że coś zadziało się tak, a nie inaczej gdzieś indziej nie znaczy że udałoby się u nas. Z resztą, zmiennych jest od groma.

Mamy więc opinie bez konkretnych dowodów, co drażniło mnie niemożebnie. Na wstępie mamy odwołanie do metody naukowej, a potem esej i nazywanie czegoś „dyrdymałami” bo się z tym autor nie zgadza, ale argumentów nie przytacza. Krytyka ideologizowania i doktrynerstwa, które samemu się uprawia – wkurzało mnie to.

No i jeszcze powtórzenia. Parę akapitów z pierwszego rozdziału jest powtarzaniem innych w tymże samym rozdziale. Taka nadmiarowość zdecydowanie szkodziła lekturze.

Drugi rozdział wzbudził we mnie równie mieszane uczucia. Zamysłem autora było wyjaśnić przebieg procesów gospodarczych. W pewnym momencie przestrzegł nawet przed błądzeniem w powierzchowne interpretacje. Tyle tylko, że akapit dalej odpłynął w analizę jakiegoś fikcyjnego scenariusza (upadku USA, migracji do Europy). Zastanawiałem się po co takie rozważania (do tego powierzchowne), co do których zaraz przyznaje, że to fantazje. Zaraz potem zaś mamy (też nie popartą argumentacją) prognozę prymatu USA (z którą kłóci się z resztą ostatni rozdział książki, w którym mowa o rosnącej dominacji Chin)…

Mamy zatem rozważania o historii służące raczej ilustrowaniu tezy, jak trudno jest przewidzieć przyszłość. Cóż nam więc po takich rozważaniach? To, że procesy historyczne są współbieżne i współzależne przecież wiemy. 

No i jeszcze to zastanowienie i zdziwienie, które wzbudziło się we mnie po stwierdzeniu autora, że socjalizm musiał upaść „bo nie potrafił dostosować się do współczesnej fazy rewolucji naukowo technicznej (…)". Otóż uważam, że socjalizm oparty był na błędnym założeniu, że lepszą alokację zasobów rzadkich zapewni centralne planowanie niż wolny rynek. Autor niedobory podaży traktuje jako czynnik zewnętrzny upadku socjalizmu, a nie efekt złych założeń systemowych. Zastanawia mnie to…

Mamy więc rozdział, który miałby wyjaśniać „jak biegną procesy gospodarcze, co do tego ma nauka, polityka i przypadek i kto nas tak urządził”, a poświęcony jest dywagacjom nad fantazjami literackimi. Dodatkowo jest to zrobione tak, że odpowiedzi na pytanie z tytułu rozdziału nijak nie można w nich znaleźć. Już u Nassima Taleba było więcej konkretu.
 
Odniosłem wrażenie, że ten cały drugi rozdział książki, nie miał udzielić odpowiedzi na żadne pytanie, tylko sprawić wrażenie, że problemy są strasznie skomplikowane i można o nich mądrze pisać.

Dalej mamy ucieczki w dygresje. Cóż wnosi, historyjka o dumającym nad globusem w Collegium Maius nobliście, do rozważań o tym, dlaczego jedne narody są bogate a inne nie są? Szkoda, że autor nie rozwinął wątku uwarunkowań geograficznych. Znowu więcej konkretu na ten temat znajdziemy u Friedmana

Mamy tymczasem jak mantrę powtarzane zdanie, że „rzeczy dzieją się takie jakie się dzieją, ponieważ wiele rzeczy dzieje się na raz…” Oczywiste. Gdy piszę te słowa, faktycznie wiele rzeczy dzieje się na raz. Wiele rzeczy w różnych miejscach świata. Naprawdę, uwierzcie mi. Do jakich wniosków nas to prowadzi? To truizm, który nie daje nam żadnej nowej wiedzy o świecie, której byśmy wcześniej nie mieli.

Na szczęście kilka akapitów dalej napotykamy wreszcie coś konkretniejszego. Jest to mianowicie zestaw warunków, których spełnienie umożliwia rozwój. Mamy też trochę rozważań nad przyczynami regresji gospodarczych. Ciekawe jednak jest to, że autor nie zauważa dlaczego pomiędzy krajami posocjalistycznymi i postkolonialnymi jest różnica w tempie wychodzenia z „przemianowej” recesji. Powiązań upatruje we wsparciu ze strony państwa, a może należałoby zwrócić uwagę na to, które państwa zbudowały skuteczny system prawny, a które zapadły się w dyktatury, oligarchię i chaos? Czy to brak strategii skutkuje niedorozwojem, czy też inne czynniki takie jak kultura czy prawo mają tu znaczenie?

Mamy znów rozważania nad skalą zmian, w ciągu ostatniego stulecia, które to rozważania niewiele nam dają narzędzi do analizy skutków, przyczyn czy predykcji. Trochę za szybko zaś autor przetacza się po założeniu o racjonalności rynków, czy też faktycznej ich nieefektywności. 

Kolejny rozdział to kolejne akapity podkreślające w ilu linkach Google pojawia się sam autor. Drażni to i nie przybliża nas do celu. Mamy też troszkę przydługawe rozważania o genezie terminu globalizacja. Warto przy tym jednak zauważyć, że autor słusznie punktuje – jeżeli chcemy globalizować przepływ kapitału, to powinniśmy pozwolić także na swobodny przepływ siły roboczej. Nie robiąc drugiego (co z resztą nie byłoby możliwe bo siła robocza nie będzie nigdy tak mobilna jak kapitał), nie da się utrzymać bez szkód, tego pierwszego.

Globalizacja wymagałaby też światowej waluty, nie ma jej jednak dlatego, że wymusiłoby to w niektórych gospodarkach bolesne dostosowania. Jest to też nie na rękę sektora finansowego. Autor zwraca uwagę na rosnący poziom zadłużenia gospodarki USA (książka pisana była w 2008 roku) i jej finansowanie się cudzymi oszczędnościami. Nie wchodzi jednak zbyt głęboko w te analizy, a szkoda.
Trzeba jednak zauważyć, że rozdział o globalizacji jest nadal po tych 10 latach bardzo aktualny i jest to chyba najlepszy rozdział z całej książki. W stu procentach zgadzam się z jego konkluzją, że sytuacja na świecie jest pochodną krótkoterminowego myślenia i wszechogarniającej głupoty polityków.

Autor słusznie też zauważa, że komentarze ekonomicznego „mainstreamu” doszukują się czasem globalizacyjnych zależności w całkowitym szumie. Stwierdza też (z czym się zgadzam), że idealna globalizacja nie jest możliwa, choćby z powodu zróżnicowania geograficznego (które wpływa na warunki życia, transportu, etc). Dążenie do globalizacji jest więc utopią, lansowaną przez tych, którzy na niej korzystają (czyli właścicieli kapitału). Szkoda tylko, że autor tym geograficznym uwarunkowaniom poświęca stosunkowo mało uwagi. 

Kołodko postuluje „globalizację sterowaną” – tylko czy to nie utopijne? Patrząc na świat jakim jest, trochę chyba nierealne. Trochę miejsca poświęca sugestiom, że inna mogłaby być polityka NBP. Sugeruje, że należało przyjąć euro, ale niestety znów nie wchodzi zbyt głęboko w uzasadnienie.

W kolejnym rozdziale autor zwraca uwagę, na słuszny problem, tego jak mylnym wskaźnikiem oceny poziomu życia jest PKB/mieszkańca. Sugeruje, aby wykorzystać w tym celu współczynnik Giniego. Wreszcie autor wprowadza miarę jaką jest HDI (Human Development Index) – lepszy od innych wskaźników, który jednakże nie jest wykorzystywany na świecie do porównań (a szkoda). Zwraca także uwagę na rolę handlu międzynarodowego i (wreszcie) na kwestie geografii i dostępności infrastruktury, w kreowaniu bogactwa. Korzystanie ze współczynnika Giniego nie jest jednak pozbawione wad. Pojawia się pytania czy niskie nierówności w rozkładzie dochodów idą w parze z wysokim standardem życia? Analiza podawanych w książce przykładów, prowadzi do konkluzji, że niekoniecznie i że niekoniecznie jest to idealne narzędzie.

Nie wiem czy taka była intencja autora, ale lektura tego rozdziału utwierdziła mnie w przekonaniu, że dążenie do równości w skali globalnej jest skazane na niepowodzenie w kontekście różnic kulturowych, czy geograficznych. Autor chyba jednak twierdzi co innego. Możemy poczytać jego tezy, o tym, że nierówność jest niesprawiedliwa (dlaczegóż to niby, skoro jest naturalnym porządkiem rzeczy, z resztą czy równość jest sprawiedliwa? – por. Yaron Brook) i obraca się przeciw wzrostowi (gdzie dowody?). Niestety teza, że to z samej „spójności” wynika dobrobyt pozostaje bez dowodu. 

Trochę nużące były w tym wszystkim opisy życia w wiosce w Sahelu czy w Szwajcarii – niby po to aby zilustrować różnice w sposobie życia na świecie, ale szczerze mówiąc, moim zdaniem, takie obrazki niewiele wnoszą, bo świat nie jest czarno biały. Takich obrazków trzeba byłoby namalować znacznie więcej. Czemu takie zestawienie obrazków z życia biednego Tuarega czy bogatego Szwajcara miałoby służyć? Niby, że jeden dobry a drugi zły? No właśnie, że nie - bo świat taki prosty nie jest. To że są takie różnice, to się z czegoś bierze, ale takiej refleksji mi nad tym zabrakło. Byłbym bardzo ostrożny w dokonywaniu ocen bogactwa w sensie moralnym.

Mam wreszcie takie wrażenie, że autor między wierszami miał ochotę powiedzieć, że w sumie w kraju socjalistycznym żyło się lepiej bo HDI było wyższe. Coś mi się tu nie klei – zapytajmy Kubańczyków, czy żyje im się lepiej.

Mamy więc zestawienia i klasyfikacje, obraz skomplikowanego świata (bo taki jest). Świat pełen sprzeczności (taka chyba intencja autora aby tak go zobrazować) i trudny do opisania. Powtarza więc autor, że sprawy są bardziej skomplikowane, niż się wydają. Ale czy to nie truizm?

Wprawdzie autor zauważa, że stany nierównowagi generują zarówno szanse jak i zagrożenia, a kluczowa jest złożona współzależność procesów. Uderza przy tym w bankierów centralnych i nieprzejrzystość zarządzania rezerwami walutowymi. Znowu w kontekście polityki rezerw uderza w nurt neoliberalny i zwraca uwagę na długofalową politykę Chin. Słusznie też zwraca uwagę na różnice pomiędzy kapitałem spekulacyjnym a długoterminowymi inwestycjami w moce wytwórcze.
Fakt faktem, autor zwrócił uwagę na problem narastającego zadłużenia na świecie i na zobowiązania zaciągnięte wobec przyszłych pokoleń. Pokazał mechanizm, w jaki sposób rynki finansowe zarabiają na deficytach i lokowaniu rezerw walutowych. Wskazał na światową politykę USA osłabiania dolara względem innych walut. 

Denerwowała mnie w tym jednak trochę mało spójna narracja. Autor trochę skacze od nierównowagi po demokrację, aż po ochronę środowiska. Ten rozdział, w ogóle nadawałby się do podziału na trzy mniejsze bo koniec końców powstał esej pełen różnych tematów mocno ze sobą pomieszanych.

Następny rozdział to kolej na krytykę neoliberalizmu. Nie zdefiniowanego z resztą w sposób czytelny. neoliberalizm jest zatem zły z założenia (to już wiemy), ale… Mamy krytykę transformacji lat 89-90 i planu Balcerowicza. Fakt faktem nastąpiło wtedy zachłyśnięcie się neoliberalnym kapitalizmem. Odnoszę jednak wrażenie, że łatwo krytykuje się post factum, mówiąc co by było gdyby. Brakowało mi jednak konkretnego alternatywnego scenariusza. 

Zabrakło mi w tym jednak jakiegokolwiek odniesienia do tego dlaczego system kapitalistyczny po drugiej wojnie światowej ukształtował się w taki, a nie inny sposób. Skoro krytykujemy neoliberalizm wydaje mi się, że powinniśmy sięgnąć trochę głębiej. Mamy wprawdzie zauważone, że system ekonomiczno gospodarczy w USA wcale nie działa jako wolny rynek, ale uprzywilejowuje właścicieli kapitału względem pracowników, co prowadzi do nawarstwiania się nierówności. Niestety autor zupełnie nie dostrzegł roli systemu monetarnego i wielkich banków kreujących politykę gospodarczą. Zabrakło mi odniesienia do wydarzeń historycznych takich jak odejście od standardu złota. Słowem, tego co opisywał Varoufakis.

Autor skacze dalej do Rosji lat 90 – z konieczności pobieżnie. Mamy też wywód o specyfice chińskiej drogi – jak to Chiny potrafiły się obyć bez demokracji i dostosować do globalizacji gospodarczej.

Trochę mam wrażenie, że teza rysująca obraz przesiąkniętego korupcją i interesownością neoliberalizmu pomija taki aspekt, że inne systemy społeczno-polityczno-gospodarcze wcale nie są wolne od interesowności i korupcji. Pomija problem korupcji w Chinach rozwodząc się nad tym, że źródło chińskiego sukcesu polega na wyrwaniu się z gorsetu neoliberalizmu. Może to i prawda. Mam jednak wrażenie, że krytyka neoliberalizmu „a la russe” ma na celu obrzydzenie liberalizmu jako taki. Tylko, czy zła implementacja świadczy o błędnych założeniach? Nad wyraz łagodnie autor traktuje np. „reformy” i „rozwój” Rosji Putina, który wszak polega na tym, że jedną kilkę zastąpiła inna przejadająca dochody z bogactw naturalnych.

Jest też trochę rozważań o wielkości państwa, korupcji czy roli państwa w gospodarce… Jakoś bez podsumowania.

W następnym rozdziale mamy interesujące zwrócenie uwagi na różnicę znaczeniową pojęć „rozwój” i „wzrost”. Słusznie też zwraca uwagę, że PKB nie powinno być miarą rozwoju, a zamiast tego powinno się stosować bardziej jakościowe miary.

Mamy wreszcie rozdział o teorii koincydencji. Zmęczyły mnie te wywody, jakoś mało były konkretne i odniosłem wrażenie, że mamy po prostu nową nazwę na podejście pragmatyczne i odejście od dogmatyzmu. Może nie zrozumiałem tego co czytam?

W końcu ostatni i najdłuższy rozdział, pełen rozważań o przyszłości. Mało niestety konkretnych. Taka zabawa w futurologię. Czytając tę książkę dziś z perspektywy widzę, jak bardzo brakło autorowi wyobraźni aby napisać o tym, co czaiło się za rogiem pod postacią kryzysu z 2008 roku. Mamy więc wywody o jakimś idyllicznym obrazie przyszłego świata, wizje geopolitycznego dobrostanu, snute w perspektywie na 2030 rok. Dużo o wszystkim, a o ekonomii mało.

Autor w ostatnim rozdziale skacze po tematach jeszcze bardziej niż przez całą książkę. Lecimy więc od problemów geopolitycznych, przez źródła energii, demografię, po emisję CO2. Gdzież zaś zaś o systemie ekonomicznym? Gdzie jakieś konkluzje i recepty. Jest przemożna wiara w euro, bez refleksji nad niedoskonałymi fundamentami systemu finansowego Europy. Zabawa w futurologię, tyleż wygodna, że z horyzontem czasowym na tyle odległym by można było popuścić wodze fantazji. My zaś zostajemy w problemach przyziemnych, której jak pokazał czas, nie zostały wyłowione.

Moje wrażenia po ponownej lekturze tej książki są więc mocno mieszane. Może dlatego, że miałem zbyt wygórowane oczekiwania? Może dlatego, że spodziewałem się więcej konkretów, a nie snucia wolnych myśli, w formie eseju? Może spodziewałem się recept, których nie znalazłem, czy głębszego wniknięcia w niektóre aspekty, które znam z innych książek? 

Czy ta książka daje narzędzie do analizowania świata? Dla mnie raczej nie. Pokazuje wprawdzie jaki jest skomplikowany i współzależny, ale to wszystko. Jej lektura nie pozwala przewidzieć ani podjąć decyzji. Raczej zalewa nas obrazami, z których niestety zbyt niewiele wynika. Że polityka gospodarcza powinna być bardziej pragmatyczna? Trochę to dla mnie zbyt mało – spodziewałem się więcej. 

Zdziwiło mnie to, że przy pierwszej lekturze tych parę lat temu tę książkę pochłonąłem tak szybko, a teraz tak strasznie się z nią męczyłem. Wtedy nie drażniła mnie tak jak teraz. Może oceniam ją dziś z innej perspektywy. Może dla mnie wadą tej ksiażki dziś stało się to co było jej zaletą kilka lat temu i to, co podobało się innym - jej holistyczność i wieloaspektowość, i literacki język? Pewnie oczekiwałem czego innego...Może mogłaby być wstępem do rozważań, które samemu należałoby potem pogłębić?

Czy poleciłbym jej lekturę? Cóż, nie wiem. Mam mieszane uczucia.

Wędrujący świat.
Rozważania Grzegorza Kołodki na temat świata.
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 20084
ISBN: 978-83-7469-712-5
Wędrujący świat.
Grzegorz Kołodko „Wędrujący świat” – recenzja
Zdziwiło mnie to, że przy pierwszej lekturze tych parę lat temu tę książkę pochłonąłem tak szybko, a teraz tak strasznie się z nią męczyłem. Wtedy nie drażniła mnie tak jak teraz. Może oceniam ją dziś z innej perspektywy. Może dla mnie wadą tej ksiażki dziś stało się to co było jej zaletą kilka lat temu i to, co podobało się innym - jej holistyczność i wieloaspektowość, i literacki język? Pewnie oczekiwałem czego innego...Może mogłaby być wstępem do rozważań, które samemu należałoby potem pogłębić?
Date published: 28/11/2017
3

środa, 15 listopada 2017

Szwajcarski Bank Narodowy posiada rekordowe 88 miliardów dolarów ulokowane w akcjach na giełdzie w USA

Banki centralne poprzez swoją zdolność do kreowania pieniądza "z niczego" posiadają niebagatelny wpływ na otoczenie gospodarcze. Doskonałym przykładem jest tutaj sytuacja, z jaką mamy do czynienia w przypadku Szwajcarskiego Banku SNB. Tenże bank centralny, w ramach swoich operacji zmierzających do osłabienia franka szwajcarskiego wykreował pieniądz i kupił za niego akcje na giełdzie w USA. Aktualnie wartość portfela akcji tego banku wynosi rekordowe 88 miliardów dolarów i jest bezprecedensowe z kilku względów. Po pierwsze jest to wyraz "nieortodoksyjnej" polityki banku centralnego, po drugie nigdy w historii ta wartość nie była tak wielka.


Można sobie prześledzić w jakie spółki inwestuje SNB (przykładowo posiada znaczące udziały w akcjach Apple czy Aplhabet a.k.a Google), ale nie w tym rzecz. Rzecz jest w tym, że sam fakt posiadania przez bank centralny akcji przedsiębiorstw jest swego rodzaju aberracją. 

Pojawia się przy tym pytanie, na ile za wzrostami na giełdzie w Nowym Jorku stoją zagraniczne banki centralne i w jaki sposób zmiana ich polityki może wpłynąć na rynek. Co będzie jeżeli SNB postanowi "zlikwidować" swój portfel? Co zaś, jeżeli banki centralne będą kontynuowały lub postanowią rozszerzyć swoją politykę? 

W oczywisty sposób nasuwa się jeszcze jedna myśl. Otóż w sytuacji kiedy uczestnikami rynku giełdowego są gracze, których kapitał kosztuje - to cena rynkowa wyraża mniej lub bardziej realną wartość danej spółki (pomińmy na chwilę kwestie emocjonalne wpływające na zaangażowanie rynkowe różnych inwestorów). taki bank centralny jednak, kreuje kapitał bez żadnych kosztów, może on tworzyć pieniądze i kupować za nie akcje. tak robi SNB, tak robi też Bank of Japan. ECB czy bank of England kupują zaś obligacje korporacyjne. Czy w sytuacji obecności na rynkach gełdowych takich graczy ktoś może ufać jeszcze w to, że wycena akcji dokonująca się w wyniku gry giełdowej odzwierciedla w jakikolwiek sposób fundamenty? Wątpię.

piątek, 10 listopada 2017

Mieszkanie obciążone prawem dożywocia – sprawdź co to oznacza - artykuł sponsorowany

Decydując się zakup mieszkania na rynku wtórnym upewnij się, czy nie jest ono obciążone umową dożywocia. W przeciwnym wypadku może zdarzyć się, że wraz z mieszkaniem zyskasz niechcianego lokatora. Czym jest prawo dożywocia? Gdzie możesz sprawdzić, czy mieszkanie jest nim obciążone? Jak bezpiecznie kupić mieszkanie na rynku wtórnym? Odpowiadamy na te i inne pytania.

Czym jest umowa dożywocia?

Umowa dożywocia (dożywotniego użytkowania nieruchomości) regulowana jest przepisami kodeksu cywilnego. W treści umowy właściciel nieruchomości zobowiązuje się do przeniesienia własności mieszkania na zbywcę w zamian za dożywotnie zapewnienie mu opieki i możliwości zamieszkiwania lokalu, będącego przedmiotem umowy. Jako opiekę rozumie się tutaj zapewnienie: wyżywienia, światła, wody, ogrzewania, ubrań, leków i pielęgnacji w przypadku choroby, a także pokrycie kosztów pogrzebu. Osoba, która nabyła nieruchomość w ramach prawa dożywocia, może nią swobodnie dysponować. Oznacza to, że mieszkanie może sprzedać lub wynająć bez zgody dożywotnika. Osoba, która zdecyduje się na kupno mieszkania, będzie wówczas prawnie zobowiązana do wywiązywania się z obowiązków wobec dożywotnika.

Jak sprawdzić, czy mieszkanie jest obciążone prawem dożywocia?

Informacja o prawie dożywocia powinna być ujawniona w księdze wieczystej nieruchomości. O przedstawienie aktualnego odpisu z księgi możesz poprosić właściciela nieruchomości. Możesz również sprawdzić go samodzielnie – jeżeli właściciel udostępni Ci numer księgi, bez problemu możesz sprawdzić jej zapisy w internecie. W innym wypadku konieczne będzie skierowanie się do Starostwa Powiatowego odpowiedniego dla lokalizacji danej nieruchomości i ustalenie numeru księgi wieczystej.




Uwaga! Obowiązek wpisania prawa o dożywocie do księgi wieczystej nieruchomości powstał w 1991 roku – umowy sporządzone przed tym terminem nie będą więc widniały w dokumentacji. Oznacza to, że nie wszystkie księgi wieczyste w pełni odzwierciedlają rzeczywisty stan nieruchomości. Zatem jak bezpiecznie kupić mieszkanie? Powinieneś wystąpić do właściciela z prośbą o przedstawienie podstawy nabycia nieruchomości (najczęściej jest to akt notarialny). Jeżeli mieszkanie zostało nabyte na drodze umowy dożywocia, koniecznie upewnij się, czy dożywotnik wciąż żyje.


Kupno mieszkania obciążonego umową dożywocia – co można zrobić?

Jeżeli nabyłeś nieruchomość obciążoną prawem dożywocia, możesz wystąpić do sądu z wnioskiem o zamianę zobowiązań wynikających z umowy na rentę. Jeżeli sąd rozpatrzy wniosek pozytywnie, będziesz zobowiązany do uiszczania comiesięcznej opłaty stanowiącej równowartość kosztów utrzymania dożywotnika.





Jak bezpiecznie kupić mieszkanie z drugiej ręki? Na co jeszcze zwrócić uwagę?


  • Wiarygodność sprzedającego – potwierdź, czy jest on prawowitym i jedynym właścicielem danej nieruchomości. Jeżeli mieszkanie ma kilku współwłaścicieli, konieczne będzie podpisanie umowy sprzedaży-kupna z każdym z nich.
  • Służebność – jeżeli w księdze wieczystej nieruchomości istnieje zapis o służebności, oznacza to, że osoby trzecie posiadają prawo do korzystania z części lub całości mieszkania.
  • Zadłużenie – aby sprawdzić, czy właściciel mieszkania nie zalegał z opłatami za czynsz, poproś o przedstawienie stosownego zaświadczenia od wspólnoty bądź spółdzielni mieszkaniowej.
  • Zaległości podatkowe – jeżeli właścicielem mieszkania jest firma, upewnij się, czy nie zalegała ona z opłatą podatków (zaświadczenie z Urzędu Skarbowego). Jeżeli mieszkanie stanowiło siedzibę przedsiębiorstwa i było amortyzowane – możesz zostać pociągnięty do odpowiedzialności za jego długi.
  • Hipoteka – w księdze wieczystej nieruchomości sprawdź, czy mieszkanie nie jest obciążone kredytem hipotecznym. Samo obciążenie nieruchomości hipoteką nie jest przeszkodą w zakupie, jednak będzie wymagało spełnienia dodatkowych formalności.

Jeżeli upewniłeś się, że możesz bezpiecznie kupić mieszkanie z rynku wtórnego, pozostaje Ci tylko jedno – sprawdź swoją historię kredytową i wystąp do banku z wnioskiem o kredyt na wymarzoną nieruchomość.

Chcesz bez ryzyka dobrze wybrać mieszkanie, zmieścić się w budżecie i mieć wszystko w jednym miejscu? Będziesz zaskoczony, jakie to proste! Skorzystaj z narzędzia NAVIDOM!


Disclosure:  Powyższy tekst stanowi artykuł sponsorowany i nie jest tekstem mojego autorstwa. Za opublikowanie na blogu powyższego tekstu otrzymam wynagrodzenie.

czwartek, 9 listopada 2017

RPP obniżyła stopę rezerw obowiązkowych do ZERA!?

Rada Polityki Pieniężnej na ostatnim swoim posiedzeniu nie zmieniła stóp procentowych. Stało się tak pomimo tego, że inflacja wyniosła około 2,1%. najwyraźniej zatem RPP uznała, że wzrost cen żywności, który miał największy udział w tym wskaźniku, o 5,3% nie jest wystarczającym argumentem za podniesieniem stóp (źródło).

Nie o tym jednak chciałem pisać, ale o innym aspekcie decyzji rady. Otóż RPP obniżyła wymaganą stopę rezerw obowiązkowych depozytów pozyskanych na co najmniej 2 lata do ZERA procent. Co to oznacza? Ni mniej ni więcej tyle, że depozyty polaków złożone w bankach na ponad dwa lata mogą być w całości przeznaczone na udzielanie kredytów. Jest to de facto poluzowanie polityki pieniężnej, ale nie na tym chciałem się skupić.


Zwróćcie uwagę jak skonstruowany jest system bankowy - jest to fikcja polegająca na tym, że wpłaconych na depozyt pieniędzy wcale w banku nie ma, tylko są w jak największej części pożyczane na procent dalej w formie kredytów czy też na rynku międzybankowym. Z tej spekulacji banki czerpią zyski, a zabezpieczeniem tej (a jakże - piramidy) ma być cząstkowa rezerwa składana na depozycie w banku centralnym.

Dotychczas współczynnik rezerw obowiązkowych bodajże 3,5%, zaś od marca przyszłego roku, dla depozytów ponad dwuletnich wynosi zero. Tak więc, bank całość zdeponowanych środków puści w obrót. Jak to wpływa na bezpieczeństwo systemu bankowego - niech każdy odpowie sobie sam.

Oczywiście wskazuje się, że te depozyty powyżej 2 lat to jest znikoma frakcja systemu bankowego. Dla mnie jednak znaczenie ma pewien trend i symptomatyczność takich decyzji. 

To że tak działa system finansowy jest powszechnie znanym faktem dla wszystkich orientujących się w temacie. Banki we wszystkich krajach tak działają od wielu wieków. Na tym systemie cząstkowych rezerw została zbudowana potęga sektora finansowego. Nie ma lepszego interesu niż pożyczanie innym pieniędzy cudzych, a nie własnych. Tyle tylko, że mało który z klientów banków zdaje sobie sprawę jak duże są te obowiązkowe rezerwy, mające chronić system bankowy przed "runem na bank" czyli sytuacją, w której wielu klientów nagle zrywa depozyty i domaga się wypłaty swoich środków.

Nie twierdzę, że dla polskiego systemu bankowego istnieje obecnie jakieś zasadnicze niebezpieczeństwo. Z resztą NBP ma szereg możliwości ratowania banków z kreowaniem z powietrza pożyczek dla nich włącznie. Symptomatyczne jest to, że na całym świecie systemy bankowe w krajach zachodnich działają w oparciu o to samo pryncypium. Jedynym elementem spajającym cały system jest zaufanie, że banki centralne dosypią "w razie czego" kolejną furmankę pieniędzy. Zaś banki centralne poprzez swoją politykę doprowadziły właśnie do tego, że cały system czy to w Europie czy w Stanach, trzyma się na cienkich sznurkach wzajemnego zaufania. 

Jak wyglądała sytuacja, kiedy to zaufanie wyschło - widzieliśmy w sytuacji kryzysu po 2008 roku.

Prowadzenie takiej polityki porównać można do wysuwania obrusu spod kręcącego się bączka. System finansowy jest podatny na załamania i z natury (systemu rezerw cząstkowych) immanentnie niestabilny. Włączanie kolejnych bezpieczników może nie mieć żadnego efektu, ale może mieć też efekt katastrofalny. 

piątek, 3 listopada 2017

Jakie powiny być stopy procentowe?

Rynki zostały ostatnio poruszone informacją o podniesieniu stóp procentowych przez banki centralne Wielkiej Brytanii i Czech. To co najbardziej poruszyło rynki nie był jednak fakt podniesienia stóp, ale znikomość tego ruchu. 

Rzecz w tym, że żyjemy w czasie aberracji - stopy procentowe na świecie są tak niskie, że historycznie nigdy takie nie były. Generalnie przez większą cześć historii stopa w okolicy 5% była średnio uznawana za normalną i bezpieczną. Aberracje występowała kiedy odchylała się znacząco od tego parytetu. Pamiętam, że czytając wiele książek z XIX wieku można natknąć się na stwierdzenia, że lokata na 5% czy 6% to bezpieczny dobry procent dla rentiera. teraz ze świecą szukać np.w papierach rządowych takiej stopy zwrotu bo są niższe.

Spójrzcie z resztą na wykres:
Źródło: Zerohedge

-->